To był intensywny dzień. Już od samego rana pogubiłam się troszkę w mieście (ach, kochane MPK i zmiany w rozkładzie!), ale na szczęście dotarłam jakoś na zajęcia i dzielnie zabrałam się za nadrabianie. Momentami było ciężko, bo oczy zamykały mi się praktycznie same - w nocy za to tłukłam się z boku na bok i przysnęłam dopiero po piątej, gdzie już przed szóstą zadzwonił budzik.
Po powrocie do domu ogarnęłam się troszkę i poszłam pobiegać (jednocześnie testując kupione ostatnio w Decathlonie rzeczy), a później zafundowałam sobie relaksującą kąpiel w płynie do kąpieli o zapachu jagodowych muffinek. Całe szczęście, że nie da się go zjeść i nie trzeba martwić się o kalorie... Pachnie wprost obłędnie! Moje zmysły poczuły się nasycone.
Na ten miesiąc wyznaczyłam sobie górny limit w postaci 1000 kcal. Ale to już taka naprawdę krytyczna granica, po przekroczeniu której będę mogła z całą szczerością przyznać, że spieprzyłam.
Dziś pomimo tych wszystkich "atrakcji" spokojnie się w nim zmieściłam. Miałam co prawda chwilę zwątpienia podczas zajęć, ale specjalnie nie wzięłam ze sobą pieniędzy żeby nie kusiły mnie pobliskie sklepiki.
dwie kromki chrupkiego (46), plaster wędliny (36), białko jaja (16)
jabłko (55)
jabłko (55), bułka fitness z Lidla (210)
brokuł gotowany (30), pomidor (26)
kromka chrupkiego (23)
= 497 kcal
Dzielnie piję Pu-Erh, parzona w dzbanku smakuje lepiej niż przyrządzana "błyskawicznie" poprzez zwykłe zalanie wrzątkiem. Zostałam też uświadomiona, że jej liście można zalewać dwu-, a nawet trzykrotnie. :)